Efektem tego był nasz urlop w Londynie, a że chodzenie na ryby pozostało aktualne, zrobiłem wnukom wędki, zmieściłem je w bagażu, znalazłem w internecie łowisko, wykupiłem (Rafał wykupił) angielską licencję na wędkowanie, która w zasadzie jest tylko licencją na wędki w ilości sztuk dwie, zebrałem zięciów i wnuki i już można było wędkować.
Staw był daleko, w odległości jednej stacji kolejowej, ale miał niezaprzeczalną zaletę, nie wymagał dodatkowych zezwoleń i opłat, mało tego, obrośnięty z północnej strony obficie owocującymi ostrężynami
dawał zajęcie kiedy ryby się migały i ignorowały nasze przynęty.
Wnuki po jednej wyprawie odmówiły udziału w wędkarskich ekscesach, dla wiarygodności kolejno zapadając na wietrzna ospę i żeby mi się licencja nie zmarnowała, biegałem sam nad staw czyli pond
na Brickstock Meadow.
Biegałem i na cztery wyprawy plonem były : dwa półmetrowe karpie, dwa spore karasie jedna płoć
i jeden rak, w dodatku niebieski, chociaż pod warstwa mułu słabo to było widać.
Karpie wyłopiłem jak mówił Mikołaj, bez użycia podbieraka, na mały haczyk i zwykłe ciasto z chleba.
Dodatkowym bonusem było obserwowanie angielskich wędkarzy,którzy łowić zaczynali około dwóch godzin po przybyciu nad staw,przygotowując siedzenia, podpórki pod wędki, składając wędki, siatki i podbieraki i zawzięcie i głośno dyskutując i popijając Żubra albo Żywca.
Trzeba `rzyznać, że Romek się bardzo dobrze `rzygotował...wręcz `rofesjonalnie.....ale może zarażenie wnuków `asją łowienia nie `oszło na marne...może kiedyś się odezwie....Trzeba mieć nadzieję...
OdpowiedzUsuńAle zdjęcia `rze`iękne!!!!
OdpowiedzUsuń